LUCYNA BOJARSKA
Tutoring to metoda pracy, w której uczeń ma czas na systematyczne indywidualne rozmowy z wybranym przez siebie nauczycielem. Ten czas może wykorzystać na różne sposoby, rozmawiając z doświadczonym i życzliwym dorosłym o tym wszystkim, co go trapi: wspólnie szukać sposobów wychodzenia ze szkolnych kryzysów; zastanawiać się nad ścieżkami własnego rozwoju; radzić się, co zrobić, żeby rozwijać swoje zainteresowania; dowiadywać się, jak przełamywać własne ograniczenia; wspólnie szukać legalnych(!) sposobów na zwiększenie swojej towarzyskiej atrakcyjności itd. Mówi się wśród specjalistów, że współcześni młodzi ludzie cierpią na „deficyt rozmów”. Ogromna część problemów adaptacyjnych i społecznych młodzieży wynika właśnie z braku szansy na „przegadanie” swoich problemów z życzliwym dorosłym. Szkolny tutoring w dużym stopniu wypełnia tę lukę. Tym bardziej, że w wielu wypadkach to właśnie szkoła i to, co w niej spotyka młodego człowieka, jest największym źródłem jego kłopotów.
W Liceum Ogólnokształcącym Społecznym nr 17 w Warszawie kilka lat temu wprowadzono tutoring. Kadra tej szkoły szukała metod, które byłyby lekiem na problemy, które trapiły wtedy społeczności wielu szkół niepublicznych: uczniowie zniechęceni do nauki, bez motywacji, starannie unikający myślenia o własnej przyszłości i branie za nią odpowiedzialności, traktujący naukę i szkołę jak zło konieczne, a nie jako pomoc w rozwoju.
Przykład? W „17-ce”, oburzonej rozbuchanym rynkiem przedmaturalnych korepetycji (to były czasy starej matury), nauczyciele zorganizowali program „SOWA” – darmowych korepetycji z polskiego dla maturzystów z całej Warszawy. W sobotnie poranki najlepsi warszawscy poloniści przeprowadzali po jednym, parogodzinnym wykładzie. Tłok był taki, że na niektórych wykładach ludzie siedzieli na podłodze i na korytarzu. Maturzyści przyjeżdżali na nie nawet z daleka, spoza Warszawy. Ale nie udawało się namówić żadnego ucznia „17”.
Tutoring wiele zmienił w tej szkole. Na tyle, że po paru latach wprowadzono go jako metodę obowiązkową dla wszystkich uczniów. Mirek Wieteska, wieloletni dyrektor „17”, twierdzi, że dzięki rozmowom z nauczycielami uczniowie stają się bardziej zrównoważeni, dojrzali, zyskują wewnętrzny spokój. Zauważył na przykład, że już od dawna nie zdarzają się w szkole konflikty: ani te między uczniami a nauczycielami, ani między uczniami.
A sami uczniowie? Kiedy pytam, czy spotkania z tutorami nie są dla nich stratą czasu, oburzają się, że przecież jest wręcz przeciwnie: dzięki pomocy nauczyciela w „ogarnianiu” wszelkich zajęć, pragnień, pomysłów, mogą czas uporządkować i sporą część tego, który kiedyś przepływał im przez palce – odzyskać i dobrze wykorzystać. A kim jest dla nich tutor? To osobisty doradca, ktoś, kto ich wspiera swoją wiedzą i życiowym doświadczeniem. Kto nie traktuje ich z góry, nie ocenia, nie czepia się, nie wytyka błędów, nie stara się ich zdominować, ani nic narzucić. Ktoś, kto sprawia, że można czuć się bezpiecznie. Bo jeśli ktoś ma poważne problemy ze sobą, tutor powie, jak znaleźć terapeutę; jeśli dobrze by było, żeby ktoś poszukał w książkach, co wymyślili na jakiś fascynujący go temat inni, tutor doradzi gdzie szukać; jeżeli ktoś ma kłopoty z porannym wstawaniem, tutor opowie, jak sam sobie z tym radzi; a jeśli ktoś się boi, że w przyszłości nie znajdzie sensownej pracy, tutor pokaże sposoby szukania własnej życiowej drogi.
Tutoring w szkole to indywidualna współpraca nauczyciela z uczniem – niezależnie od jego możliwości i potencjału. Program pomaga w osiąganiu lepszych wyników nauczania, prowadzi do rozwoju zainteresowań, zdolności i talentów uczniów, a także ułatwia udzielanie wsparcia uczniom o specyficznych potrzebach edukacyjnych. A co najistotniejsze w tym ostatnim przypadku: pomaga uczniom wyjść z zaklętego kręgu szamotania się ze swoimi ograniczeniami i osiągać sukcesy dzięki pracy nad rozwojem i doskonaleniem swoich mocnych stron.
CO RODZICE UCZNIÓW MAJĄ Z TUTORINGU?
Pozornie – nic. Tutor właściwie nie kontaktuje się z rodzicami. Pracuje z uczniem. W szkole i nie tylko. Spotyka się z nim poza szkołą, rozmawia, doradza, coś pokazuje, na coś się umawia.
To wszystko służy przede wszystkim „propedeutyce dorosłości” – wyjaśnia dyrektor szkoły – podstawowym celem tutora jest pokazywanie uczniowi, jak brać własne sprawy we własne ręce. Jak układać swoje życie, zagospodarowywać swój czas – na własną odpowiedzialność. Z życzliwym, doświadczonym dorosłym doradcą, krok po kroku przygotowywać się do samodzielności.
Wielu młodych ludzi życie przeraża – mówi Beata Kojło-Boratyńska, pedagożka i nauczycielka przedsiębiorczości w „17”. – Wolą jak najdłużej korzystać z przywilejów dzieciństwa: „Rodzice mi mówią, jak mam żyć, jak się uczyć, kim zostać, czego nie robić, ja się mniej lub bardziej pobuntuję, czegoś nie zrobię w ramach protestu, a odpowiedzialność i tak spadnie na nich”. Tutor pokazuje mu: „To jest twoje życie, twój mózg, twój czas, twoja decyzja. Rodzice nie mogą przeżyć życia za ciebie. Nie przygotują się za ciebie do klasówki. Jeśli decydujesz się być wykształconym człowiekiem, to TY SIĘ MUSISZ KSZTAŁCIĆ. Nauczyciele mogą ci najwyżej pokazać, czego WARTO się nauczyć. Rodzice mogą ci najwyżej stworzyć WARUNKI do nauki. Reszta jest wyłącznie w twoich rękach.”
Uczymy przede wszystkim samodzielności i samokontroli. Dojrzałego myślenia o sobie, swojej przyszłości i teraźniejszości – twierdzi nauczycielka francuskiego i tutorka Ania Dubois.
To ważne, bo polska szkoła, przeładowana treściami „do wykucia”, ogłupiała pod presją egzaminów zewnętrznych, woli unikać groźby niepowodzeń uczniów, wywierając presję na nich i na rodziców. W czerwcu, na ostatniej wywiadówce w pewnym warszawskim, całkiem dobrym liceum, moja koleżanka usłyszała od wychowawczyni klasy swojego syna: „Jeśli chcecie, żeby wasze dzieci zdały maturę, to od września musicie ostro wziąć je do galopu”.
Tymczasem tutor, jeśli usłyszy takie zdanie, będzie przerażony: dla niego ono oznacza, że maturzysta, czyli dorosły człowiek, nie został przez tę szkołę przygotowany do dojrzałości. Nie potrafi sam podjąć decyzji – „robię tę maturę, czy nie robię?” I odpowiedzialnie zabrać się do roboty. Ten, kto wcześniej pracuje z tutorem, już raczej takich problemów nie ma – wie, czego chce, szanuje swój czas i ma jakiś, przynajmniej wstępny, plan na przyszłość.
DLACZEGO - WSTĘPNY?
Bo w czasach, w których żyjemy, wszystko dzieje się i zmienia tak szybko, że jest strasznie trudno precyzyjnie zaplanować ścieżkę swojej kariery. Bo cokolwiek wybierzemy, może się okazać nietrafione i można się na tym przejechać.
Jeszcze kilka lat temu doradzano młodym ludziom, żeby wybierali kierunek studiów, przyglądając się potrzebom rynku pracy. Przede wszystkim mieli wybierać zawody, o których potencjalni pracodawcy mówili, że brakuje specjalistów. Teraz już wiadomo, że to nie gwarantuje sukcesu, a nawet – może go uniemożliwić. Bo w ciągu pięciu lat, jakie mijają od podjęcia decyzji o kierunku studiów, do ich skończenia, prawie na pewno wszystko się radykalnie zmieni. Głównie dlatego, że takich informacji nasłuchują WSZYSCY. I każdy wykorzystuje je na swój sposób: Wielu maturzystów właśnie takimi informacjami się kieruje, wybierając studia. Innymi słowy – na wydziałach, które kształcą w tym kierunku, nawet jeśli dotąd były deficytowe, szybko zrobi się dziki tłok.
Zareagują na to uczelnie wyższe, zwiększając ilość miejsc na tych wydziałach. Tam, gdzie takiego wydziału nie ma – zostanie stworzony, żeby przyjąć jak najwięcej studentów chętnych do zapełnienia luki rynkowej. Za pięć lat mury uczelni opuści po wielokroć więcej absolwentów z upragnionym dyplomem w ręku, niż wynosiło zapotrzebowanie rynku. W dodatku wszyscy oni mogą być już od dawna niepotrzebni, bo różne firmy zajmujące się doskonaleniem zawodowym zareagowały na pierwsze informacje o braku na rynku pracy konkretnego typu specjalistów i szybko zorganizowały podyplomowe kursy, na które rzucili się bezrobotni absolwenci innych kierunków – tych, które były potrzebne wtedy, kiedy zdawali maturę. Ci ludzie mają szanse zapełnić wakaty o dwa-trzy lata wcześniej, niż studenci kierunków magisterskich. Kiedy ci ostatni dostaną do ręki dyplom, tamci mają już w dodatku doświadczenie.
Jęki pracodawców uganiających się za pracownikami, którzy mieliby określone umiejętności, mogą przy okazji uruchomić kreatywność rozmaitych twórców, konstruktorów, programistów, którzy w tym czasie opracują narzędzia (np. programy komputerowe), które są w stanie wykonać w krótszym czasie sporą część roboty należącej do wakujących stanowisk. Dzięki temu firma, która parę lat temu zarzekała się, że od ręki zatrudni 10 specjalistów w określonej dziedzinie, teraz może już potrzebować tylko 3. I podobnie, albo jeszcze gorzej, może być we wszystkich innych firmach.
Takich dramatów doświadczają od wielu lat absolwenci kierunków mających w nazwie zarządzanie, setkami opuszczający co roku prawie wszystkie uczelnie kraju. Dlatego lepiej zabierać się do tego zupełnie, ale to zupełnie inaczej. I takie sposoby tutorzy doradzają swoim uczniom.
Bo tutor pomaga uczniowi zrozumieć (albo się przekonać, jeśli któryś całkiem stracił wiarę), że jego przyszłość zależy od tego, jak on sam nią pokieruje i ile w to włoży pracy i kreatywnego myślenia. Że jeśli dobrze przyjrzy się sobie (a nie – całemu rynkowi pracy), to szybko odnajdzie swoje własne mocne strony: zdolności, talenty, zainteresowania, marzenia. Jeśli dobrze zaplanuje swój czas, będzie mógł coraz więcej inwestować w rozwój tych zasobów, łącząc przyjemne z pożytecznym. Dopóki chodzi do szkoły, jest w tej szczęśliwej sytuacji, że wokół niego jest mnóstwo nauczycieli – specjalistów z różnych dziedzin. Wystarczy zwrócić się z prośbą o wskazówki i ukierunkowanie do tych, którzy reprezentują te dziedziny wiedzy, które są zbieżne z kierunkiem jego zainteresowań.
Takim uczniom łatwiej zrozumieć, po co im szkoła i jak ją najlepiej wykorzystać dla swoich celów. Mają własną motywację do pracy nad swoim rozwojem.
I to jest właśnie pierwsza korzyść, jaką rodzice uczniów mają z tutoringu: ich dziecko bierze swoje sprawy we własne ręce, samo – a co najważniejsze – bez lęku, zaczyna planować własną przyszłość i pracować krok po kroku nad realizacją swoich zamierzeń. Szkoła, z przytłaczającego ciężaru staje się etapem na drodze do celów.
Druga korzyść, w pewien sposób powiązana z tą pierwszą, jest taka, że nauczyciel, który indywidualnie pracuje z ich dzieckiem, z zawodowego obowiązku wciąż interesuje się rynkiem pracy, analizami jego wahnięć i zmieniających się trendów. Siłą rzeczy zna się na tych sprawach lepiej, niż większość rodziców, którzy nie muszą tych zagadnień nieustannie zgłębiać, a ich wiedza pochodzi głównie z rozmaitych zasłyszeń, przede wszystkim w mediach. Innymi słowy, u boku ich dziecka znajduje się osoba, która jest mu w stanie pomóc zweryfikować plany zawodowe, przyjrzeć się im dokładnie i przemyśleć. Może nawet – sprawdzić, podejmując gdzieś pracę tymczasową albo wolontariat.
W tej chwili młodzi ludzie, wbrew pozorom znacznie mniej wiedzą o tym, jak wygląda prawdziwa praca w różnych zawodach, niż ich rówieśnicy 50 lub 100 lat temu. Niektórzy żartują, że wchodząc w dorosłość, młodzież stosunkowo dobrze zna tylko jeden zawód: nauczyciela. Większość tej wiedzy dawna młodzież zdobywała przypadkiem: towarzysząc w pracy swoim rodzicom, odwiedzając tam krewnych lub rodziców kolegów.
Wydaje nam się, że teraz nasze dzieci mają większy dostęp do tego typu wiedzy: przecież oglądają telewizję, w której niemal każdy film pokazuje ludzi pracujących w rozmaitych zawodach; całymi dniami siedzą w Internecie, gdzie podobnych informacji jest mnóstwo. Tymczasem: najczęściej nie tego typu informacji szukają w sieci, a jeśli nawet, to kompletnie nie potrafią oddzielić ziarna od plew, czyli prawdziwych informacji od niepełnych lub zgoła fałszywych. Nasza telewizja w nieznacznym stopniu zajmuje się działalnością edukacyjną; większość młodych ogląda w niej przeważnie seriale i rozmaite „Mam talenty”; jeśli ktoś próbuje się dowiedzieć prawdy obiektywnej z serialu… to ma kłopot. Efekt? Gimnazjaliści marzą o pracy w policji, zachęceni wizerunkiem tego zawodu zaczerpniętym z „Komisarza Aleksa”. Ci z nich, którzy trafią do policji, mocno się zdziwią…
W krajach, które już dawno znalazły się na tym etapie rozwoju cywilizacyjnego, dzieci realizują w szkołach projekty, w ramach których są na cały dzień zabierane do pracy przez swoich rodziców i na podstawie takich wizyt przygotowują prezentacje pokazywane potem całej klasie. Rodzice począwszy od przedszkola są zapraszani na zajęcia, by opowiedzieć o tym, czym się zajmują, na czym polega ich praca. Absolwenci różnych kierunków studiów wizytują szkoły i opowiadają o swoich studiach i o tym, co można po nich robić. U nas te formy pracy szkoły dopiero raczkują, a i to tylko w nielicznych szkołach.
Dlatego dla większości młodzieży podjęcie wolontariatu lub pracy tymczasowej w miejscu, gdzie można przyjrzeć się z bliska codzienności wymarzonego zawodu, jest jedyną szansą na świadome podjęcie decyzji o kierunku dalszej nauki. To ważne, by ten, kto marzy o medycynie, mógł sprawdzić, jak radzi sobie z czyimś cierpieniem, chorobą, a nawet – odchodzeniem. I czy będzie umiał pomagać ludziom cierpiącym. Bo kiedy już dostanie się na studia, przebrnie przez nie, wywalczy sobie jakiś staż, znacznie trudniej mu będzie powiedzieć sobie wprost: to był nietrafiony wybór – muszę zacząć od nowa.
Także wywiadówki w szkole obejmującej uczniów tutoringiem są inne. Przede wszystkim nie ma zwyczaju „obgadywania” uczniów przez dorosłych. Spotykają się trzy zainteresowane strony: rodzic, nauczyciel i… UCZEŃ. Bo jeśli pomyśleć logicznie, to jaki sens ma rozmowa o postępach, sukcesach i porażkach ucznia, w której nie bierze udziału sam zainteresowany? Tak, to można go najwyżej „obgadywać”. Ale jak tu się zastanawiać na przykład nad poprawą w jakiejś dziedzinie? Jak się na cokolwiek umawiać?
Dzięki takim wywiadówkom rodzice oszczędzają i czas, i nerwy. No i nie grozi im „wysłuchiwanie jakichś ściem”. Jeśli pojawi się jakaś wątpliwość, zostanie wyjaśniona od razu, na miejscu. Nikt nie usłyszy po powrocie do domu: „Ale co on ci za głupot nagadał?! Że ja to zrobiłem?! Przecież to nie ja! Nawet mnie wtedy w szkole nie było…” Oczywista ściema, prawda? Tyle, że możemy się nigdy nie dowiedzieć – czyja. Bo przecież wszyscy wiemy, że zdarzają się nauczyciele, którzy w rozmowach z rodzicami nie trzymają się prawdy kurczowo…
W szkole z tutoringiem takie trójstronne spotkanie służy przede wszystkim temu, żeby się poumawiać, kto i co może zrobić w konkretnych sprawach. Tu nie ma miejsca ani na ploty, ani na napuszczanie rodziców na ich dzieci. Tu się pracuje. Dla teraźniejszości i przyszłości. Wspólnie.
UWAGA NA „ŚCIEMY”!
Hasło „tutoring w szkole” staje się ostatnio coraz bardziej modne. Można znaleźć w sieci sporo szkół, które reklamują się jako „szkoły prowadzące tutoring”, „szkoły tutorskie”, „szkoły z tutoringiem”. Nie zawsze taka reklama ma jakiś związek z rzeczywistością. W jednej z takich szkół rada pedagogiczna uchwaliła, że w „ramach tutoringu wychowawcy przeprowadzą z uczniami rozmowę na godzinie wychowawczej na temat ich życiowych planów” i nie pomogły protesty pedagożki, że nie na tym polega ta metoda. Ale szkoła reklamuje się jako „prowadząca tutoring”.
W innej szkole „tutoringiem” nazywa się to, że „uczeń ma prawo do indywidualnej rozmowy z wychowawcą”. Jednak w praktyce okazuje się, że wyłącznie wtedy, kiedy „nauczyciel dysponuje na to czasem”. Czyli np. wtedy, kiedy ma okienko. Tyle, że uczeń ma wtedy lekcję. A swoją drogą, czy to oznacza, że wcześniej uczniowie tej szkoły nie mieli prawa rozmawiać indywidualnie ze swoimi wychowawcami? Nawet takiego iluzorycznego, jak teraz?
DLATEGO PRZYPOMINAM:
Tutoring to możliwość wybrania sobie przez ucznia zaufanego nauczyciela, który będzie mu pomagał w radzeniu sobie z różnymi problemami, doradzał, pomoże odkryć swoje talenty i inne mocne strony i – dzieląc się własnymi doświadczeniami – ułatwi zapanowanie nad własnymi ograniczeniami; kiedy trzeba – pozwoli się wygadać. To regularne spotkania z wybranym nauczycielem, w czasie których pracuje się nad wybranymi przez ucznia problemami: własnym rozwojem, poprawą wyników w nauce itd. Bardziej przypominają przyjacielską rozmowę, niż zwykłe zajęcia z nauczycielem, np. korepetycje. Ale nie mają też nic wspólnego z innym rodzajem systematycznych spotkań z kimś dorosłym, czyli terapii.
Jeśli zależy nam, żeby dziecko chodziło do szkoły, w której będzie miało rzeczywistą opiekę tutorską, dowiedzmy się dokładnie, na czym ona będzie polegać i czy nasze dziecko na pewno będzie miało do niej zagwarantowany dostęp, ponieważ zdarzają się szkoły, w których działa jeden nauczyciel mający przygotowanie tutorskie, ale jest w stanie współpracować jedynie z kilkoma uczniami. A wśród kadry nie ma na razie nikogo, kto chciałby się w tym kierunku przeszkolić. Czyli – w najbliższych latach lepiej nie będzie.